Z Kętrzyna do Olsztyna

2025-07-26 08:00:00 (ost. akt: 2025-07-14 09:06:51)
Z Kętrzyna do Olsztyna

Autor zdjęcia: Google

Drogę z Kętrzyna do Olsztyna (lub odwrotnie) można przemierzyć na trzy sposoby: pociągiem, autobusem lub samochodem. Rowerem jeszcze nie próbowałem.

Pociąg

Pierwszy wariant nakazuje podróżnemu dostosować się do tego, co narzuca lub patrząc z innego punktu widzenia, oferuje podróżowanie koleją. Są to rozległe widoki przerywane postojami na stacjach. A więc mamy ciągle to samo. Przesuwają się pola, lasy, fragmenty jezior, jakieś zabudowania w oddali, kilka razy zza wzgórz wynurzają się wieże kościołów. W międzyczasie następują kilkuminutowe przerwy, kiedy pociąg staje. Możemy wówczas jedynie przyjrzeć się dokładnie kolejowej infrastrukturze z przełomu XIX i XX wieku. Podróż zatem to ciągle ta sama plątanina przyrody i architektury technicznej. Najdłuższy postój jest zwykle w Korszach.

Tutaj od lat moją uwagę zwracają opuszczone dwie wieże ciśnień. Przypominają figury szachowe: króla i królową.

Pamiętam jedną taką podróż pociągiem na tej trasie. Wyglądała ona mniej więcej tak. Miałem szczęście. Nastał piękny dzień. W środku zimy nagle zjawił się wiosenny dzień. Wszystko było zalane ostrym światłem. Za oknem pociągu widać pola ze świeżutką zielenią zbóż nagle wyłaniających się po stopieniu się śniegu.

Zostały po nim tylko kałuże wody szeroko rozlane w dolinach bruzd, w których przeglądało się zimowe słońce, zostawiając swój znak: odblask błękitu. Równie nagle i łąki odsłoniły swe mokre trawy. A one takie czyste. Jak nigdy. Obmyte śniegiem. Żółto-zielone, wymuskane. Delikatnie przygniecione do ziemi. Przypominają włosy blondynki, które właśnie umyła. Te łąki i pastwiska są tak dziwnie czyste.

Nie widać gówien krów i koni, kretowisk, starej trawy. Wśród zielonych pól widać wąskie plamy rozlanego błękitu. To na zaoranej ziemi roztopiona woda tworzy archipelagi czarnych wysp. Są one jak prawdziwe jeziora widziane z lotu ptaka. Czuje się, że wszystko jest nasiąknięte wodą.

Od kilku lat (i trochę dla mnie nieoczekiwanie) pociąg relacji Olsztyn – Kętrzyn/Kętrzyn – Olsztyn w dużym stopniu przestał być narzędziem komunikacji. Jak jest ładna pogoda i mam ochotę być sam, jadę nim do Kętrzyna i tego samego dnia wracam. Nikomu o tym nie mówię. Nie chcę narazić się na drwiny, że oto marnuję czas, nie wypełniam go załatwianiem czegoś pożytecznego w Kętrzynie.

Podróżowanie tam przestało spełniać instrumentalną rolę. Nie spełnia wyłącznie roli narzędzia służącego do osiągnięcia konkretnego celu: przedostania się z jednego miejsca do drugiego. Podróż ta stała się kontemplowaniem krajobrazu.

Jest to przestrzeń pagórkowych pól i łąk przetkanych kolonijnymi gospodarstwami. Wydaje się, że nie ma tutaj żadnych wsi, a jedynie samotne gospodarstwa, do których prowadzą boczne drogi. W tym czasie jedziemy grzbietami wzgórz. Wszystko tutaj widać jak na dłoni. Nic nie przesłania widoku. Widać specyficzną strukturę tego obszaru, który pozbawiony lasów całkowicie się odsłania. Świat ten okazuje się być łagodnymi, układającymi się regularnie wzgórzami.

Na co dzień tego nie widzę. Tam tak. Tam widać, że jest to podstawowa warstwa naszego krajobrazu. Na niej dopiero są umieszczone lasy, bagna, jeziora. Tak chyba musiał wyglądać ten świat przed tysiącami lat. Zaraz po odwrocie lodowca. Zanim został zalesiony.

Nie czytam wówczas gazet, nie słucham muzyki. Podróż ta bowiem stała się już działaniem samym w sobie – autotelicznym. Chwile przeżyte w pociągu na tej trasie stanowią dla mnie już cel sam w sobie. Są zupełnie autonomiczne. Przyjemne. Pożądane tak jak taniec, słuchanie muzyki. Po prostu żyję tą chwilą – porcją określonego czasu, który jest zgęszczony, zintensyfikowany dynamizmem, pędem, kalejdoskopem obrazów za oknem wagonu…

Są chwile, kiedy całkowicie zapominam o teraźniejszości, o celu podróży, który nakazuje wysiąść w Kętrzynie lub Olsztynie. Przyszłość w postaci opuszczenia pociągu, który dotarł do docelowej stacji, gdzieś na moment ginie w wiecznej teraźniejszości. Niestety objawi się to bolesnym przebudzeniem w postaci zagubionych rękawiczek, okularów, szalika. Jedynie o czapce pamiętam. To doświadczenie pociąga mnie. Jest namiastką wiecznego teraz. Czas zanika, zastyga w patrzeniu wprawdzie na ciągle te same miejsca, które jednak jakoś za każdym razem wydają się nowe, zaskakujące, nieoczywiste. Świat za oknem pędzącego pociągu jest ciągłym istnieniem.

Nie są to nowe widoki, takie jak te, które pojawiają się po przekroczeniu jakiejś granicy jakiegoś państwa czy niewidzianego regionu i które oglądam z czystej ciekawości ich nowości. Otóż nie! Na tej trasie jakoś zespalam się z tym, co poza mną. Znika tutaj czas w chwilach tych mikroekstaz. Może to przypadek. Może o tym odczuwaniu świata decyduje powtarzalność i bezinteresowność tego podróżowania.

Autobus

Lubię drogę z Olsztyna do Kętrzyna pokonywać autokarem/autobusem, który odwiedza też Barczewo, Biskupiec, Bisztynek, Kolno, Reszel i Świętą Lipkę. Podróż autobusem jest inna niż pociągiem. Droga ta jest długa i kręta. Świat za oknem autobusu jest jakby bliższy. Ale równie przepiękny. Jedzie się drugorzędnymi drogami.

Odwiedza się wsie, małe miasteczka. Warto to zrobić wiosną. Wszystko wokół jest wówczas świeże, jakby nietknięte katastrofą destrukcji, brudu, nędzy, brzydoty. Może sprawia to pogoda. W takich właśnie wiosennych okolicznościach na nowo zobaczyłem kilka miejsc tej trasy, którą przemierzyłem już wielokrotnie. Szczególnie Święta Lipka ukazała mi to wiosenne coś. Na nowo ukazała mi dach klasztoru jezuitów, który dojrzałem nagle wśród świeżej zieleni dopiero co zakwitłych drzew. Już takich dachów nie ma. Jego konstrukcja, smagła, lekka, trwa już niewzruszenie od XVII wieku.

A wszystkie inne takie dachy przeminęły. Jeszcze raz uświadomiłem sobie trwałość miejsc kultu: kościołów, klasztorów, kapliczek. W mijanym krajobrazie przeważnie tylko to, co religijne, pozostało niewzruszenie na swoim miejscu. Wszystko inne wokół jest zniszczone, zdegradowane. To całe świeckie tworzenie jest nietrwałe, brzydkie, plastikowe. Majowa przyroda jakoś to wszystko uwypukliła, wyeksponowała. Może poprzez kontrast? W czasie mojej podróży święta przestrzeń wyraźnie wyróżniła się w świeckiej przestrzeni. Nie przenikały się wzajemnie zupełnie. Nie musiałem odkrywać świętości mijanej przestrzeni. Była ona całkowicie odkryta i manifestowała swą obecność, wręcz dominowała nad wszystkim innym, co stworzyła przyroda 10 tysięcy lat temu i człowiek przez kilka wieków, ponieważ świeckość była całkowicie podła. Niczym nie mogła konkurować ze świętością kościołów i przydrożnych kapliczek między Świętą Lipką a Reszlem. Sacrum nie było zakamuflowane w tym zdesakralizowanym świecie.

Ono go wręcz przytłaczało. Ulegam wtedy też następnej przyjemnej iluzji. Oto jestem przekonany, że przestrzeń ta do nikogo nie przynależy. Że jest niczyja. Że nie jest jeszcze czyjaś i rozdysponowana do prywatnego nią władania, pilnowania, grodzenia. Jest bowiem tak rozległa, że wydaje się należeć do wszystkich, którzy na nią patrzą, jako ocean czy niebo. Tutaj widać, że świat jako przestrzeń nie może być w gruncie rzeczy czyjąś własnością. Przynajmniej ja się tym pocieszam.

Jeżdżę zatem ciągle od blisko 43 lat (pierwszą podróż na trasie Kętrzyn – Olszyn odbyłem w 1982 roku) tymi samymi drogami. Jakbym szukał potwierdzenia, że wszystko jest jeszcze na swoim miejscu. Nie chcę już niczego zmieniać. Może to starość? Jestem jak ktoś, kto przyjechał z daleka i sprawdza, co się zmieniło w miejscach, które znał z przeszłości. Ciągle wracam do siebie.

Marek Melnyk

Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB

Zobacz również